Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do parterów i warsztat nie wiadomo jak ocalał tutaj, w głębi drugiego podwórza. Kiedy usunięto częściowo gruzy, ukazał się przekrzywiony na bakier szyld SPODNIE KAMIZELKI UBRANIA NA MIARĘ WEJŚCIE Z PODWÓRZA PO SCHODKACH W DÓŁ, który podmuchem uniesiony w górę zawisł na wysokości pierwszego piętra.
Miał Jankiel Zajączek samotlące żelazko na węgiel. Jak przykładał je do mokrego sukna, suterynę wypełniał szum, syk. Para ulatywała przez otwarty lufcik. Ukazywał się majster, by zaczerpnąć tchu. Chwytał oburącz i rozpalał żelazko. Żelazko fruwało od ściany do ściany, porywało swym ciężarem krawca, który zataczał się swobodnie i trząsł nikłą, kozią bródką. Kiedy na obiad majstrowa gotowała buraki, broda była w amarantach, kiedy gotowała brukiew, broda miała barwę żółtych kwiatów, kiedy szpinak, broda zieleniała jak łąka. A kiedy na obiad tego dnia nie było nic, broda miała znów swój zwykły mysi kolor.
— Zanim człowiek igłę nawlecze, robi się ciemno. A kiedy szyć? — Zielony płomień karbidu słabo rozjaśniał kąty ciemnej suteryny. — Regina! Regina, dolej wody — wołał Jankiel i potrząsał gasnącą lampą; przy jej świetle, mając nad głową ruinę czterech pięter, Dawid z trudem czytał listy, które krawiec wtykał mu do rąk.
Były stare, podarte, wysłane dawno temu.