Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie. Tam spirytus drzewny, karbid, kwasy. Uduszą was, spalą, poparzą.
Szuranie stóp zagłuszało niewyraźnie seplenioną skargę, wyrzut poprzedzony stukiem klucza o ścianę. Po schodach sunął niedołężny cień; mogli dojrzeć postać w kaftanie, jak zbliża się ku nim w półmroku z wyciągniętymi przed siebie rękami, chwiejnie licząc mijane beczki żelaznym kluczem. To stara Zełda wlokła spuchnięte nogi. Jadowicie syczały gąsiory. Szara twarz, rozwiane włosy, kaftan niechlujnie ściągnięty sznurem, szuranie wojłokowych butów zbliżające się w ciemności napełniały ich większą trwogą niż zawartość opuszczonego składu.
— Pif, paf!
Pędem, potrącając bezradną staruchę wybiegali po schodach na światło dzienne, a ona długo coś tam jeszcze przesuwała, zatykała po omacku. Zełda, samotna stróżka lochu, odkąd Mania i Maks Leder uciekli z miasta w trzydziestym dziewiątym roku i przekroczyli Bug.
— Ona ma tu — Zyga pukał się w czoło. — Kuku na muniu.
— Nie mów.
— Tak. Wstaje po nocy, łazi po składzie i jęczy: „Ulatnia się, ulatnia. Wszystkich nas potruje... gaz, gaz...”
— Ale co?
— Tam skrzynki z karbidem w tej wilgoci stoją cały rok. Kwas pruski, denaturat — wyliczał Zyga.
— Nie mów.
— Jak pragnę podskoczyć — i uchylał drzwi do lochu; nabrawszy tchu rzucał w głąb, w ciemność pełną pojękiwań starej Zełdy: — Pif, paf!
Przepędzeni stamtąd zabierali się do westernów.