Strona:Bogdan Wojdowski - Chleb rzucony umarłym.djvu/115

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    ich głosy; ale co mówią? Słyszy kroki wuja. W sieni, na podwórzu. A tutaj w uszach szum odpływającego snu, straszny szloch matki.
    — A co ja do tego garnka włożę? Głowę pokroję i włożę?
    Ojciec chowa list, trzaska wiekiem skrzyni. Naum odsuwa od siebie miskę i rozkłada na stole brudne, przepocone banknoty. Ociężałe, sztywne ręce poruszają się powoli.
    — Jaków, słyszałeś krzyk głodnego przez sen?
    Milczenie. Karbid dopala się z burzliwym sykiem. Naum przykłada dłonie do oczu i tak siedzi z zakrytą twarzą.
    Co? Dawid wytrzeszcza oczy i szuka na ścianie koło drzwi domowego potwora: wielkiej, oszronionej plamy wilgoci, która z dnia na dzień zmienia kształt.
    — Ja mam w domu dwa tyfusy. — Naum powoli opuszcza dłonie. — A ty masz z tym wózkiem tylko kłopot.
    — Już, już — mówi matka. Z hałasem przesuwa garnek na blasze. — Kupować, sprzedawać, handlować gruszkami na wierzbie.
    Naum przegarnia zwitek pogniecionych banknotów i „młynarki” rozsypują się szeroko na stole.
    — Pojeżdżę tydzień, dwa sam... i cię spłacę, Jakow. Za te grosze nie wyżyjemy oba razem.
    Matka ciska pogrzebacz do kubła.
    — Łapu-capu! Rozpędziochy dostał.
    — Ile? Spłacę.
    — Nie — szepcze Dawid bez swojej woli. Czuje, jak ogarnia go znów sen. To mówi on czy ktoś inny? Ojciec odwraca się:
    — Ryby i dzieci głosu nie mają. Cicho.