Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Była połowa sierpnia i księżyc nie świecił. Około dziesiątej ktoś zjawił się w alei, idąc szybko. Nie dostrzegł światła w całym wielkim domu, wszedł tedy na schody, ale ciemność zmusiła go iść omackiem od drzwi do drzwi. Nie był obznajmiony, widocznie, z rozkładem domu. Zapukał, ale nie otrzymał odpowiedzi. Pociągnął kółko u drzwi... zamknięte. Zaczął pukać coraz to mocniej i nadsłuchiwał. Nie jawił się nikt. Uderzył w drzwi pięścią i zawołał:
— Tomasyno!
— Jestem! — odpowiedziała z wnętrza, a za moment spytała, stojąc u drzwi: — Czy to ty, ojcze?
— Otwieraj!
— Nie mam klucza!
Poznał po głosie, że płacze.
— Gdzież klucz?
— John zabrał go z sobą.
Po chwili milczenia spytał dyrektor:
— On sam cię tu zamknął?
— Tak! — odparła, płacząc gwałtownie.
Usłyszała kroki odchodzącego ojca w sieni, na schodach, a potem w podwórzu, dziwiło ją bardzo, że poszedł bez słowa. Tak tęskniła za widokiem jakiegoś człowieka! Nie mogła znieść samotności, przekraczało to jej siły.
Uczuła dziwny strach. Wszystko to musiało coś znaczyć. Czemuż odszedł? Dokąd? Czy do Johna? Cóż się teraz stanie? Krew jęła w niej na nowo krążyć. Podeszła do okna, ale nic widać nie było. W tej chwili usłyszała, że ktoś znowu idzie po schodach. Pobiegła ku drzwiom, ale nie mogła rozpoznać, kto to jest... Ktoś ostrożnie macał po sieni.
— Czy to ty, ojcze? — spytała.