Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiedział jej, iż wie teraz chyba, że ma nad sobą pana, któremu winna, wedle samych słów Biblji, posłuszeństwo we „wszystkiem.“
W odpowiedzi włożyła na głowę kapelusz, leżący na stole obok okrycia i parasolki.
Zawrzał gniewem i spytał, czy sądzi, że jej nie przejrzał na wskroś? Uważa się za lepszą i pilnuje go ustawicznie. W istocie inne były koleje jej życia i to jedyna różnica. Zresztą jest taką samą jak on i dlatego nie powinna grać dalej komedji.
Zaskoczyło ją to tak nagle, że krzyknęła bezwiednie — Ty ordynarny gburze! — zabrała rzeczy i zwróciła się ku drzwiom, które były wprost za nią. Nie dopuścił, by wyszła, przekręcił klucz i schował go do kieszeni, zamknął też dwoje innych drzwi, zabierając klucze, potem zamknął również okno.
— Cóż to znaczy? — spytała blada, zdejmując okulary. Zapomniała zdjąć kapelusza.
— Chcę ci raz powiedzieć nakoniec, kim jesteś! — zawołał i ku jej niezmiernemu przerażeniu wyrzekł słowo najgorsze, jakie można powiedzieć kobiecie.
Przystąpił tak blisko, że uczuła na ustach oddech jego, i jął miotać wyrazy, palące jak rozżarzone węgle. Tomasyna po raz pierwszy przekonała się, jakiemu ją wydano na łup nikczemnikowi.
Johna naprowadziła na pewną myśl obecność żony i widok jej toalety wieczorowej. Błysło mu, że teraz oto właśnie nadszedł moment by ją złamać. Miała o sobie zbyt wygórowane mniemanie, ufała nadto swej sile. Ośmielała się być czemś wyższem. A przecież była jeno jego... rzeczą... z którą mógł robić, co chciał.
Stanęła w postawie obronnej.