Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/336

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zawarł pokój, czego dowodem obecność dziekana Greena. To prawda, powtarzała sobie Mila w chwilach zwątpienia, Green to żywy dowód zgody.
Była w niedzielę w kościele, słyszała kazanie, a popołudniu złożyła mu wraz z ojcem wizytę. Zachęcał ją do cierpliwości, przedkładał, że wszystkiego naraz zmienić w świecie nie można i podkreślił znaczenie dobrego przykładu... jaki dała np. jej matka. Mila uczuła wzruszenie. Ach, gdybyż to ludzie chcieli być dobrymi!
Nigdy jeszcze chyba nie był ojciec dla niej tak dobry i uprzejmy. Ta niewyczerpana dobroć jego przywiodła jej na myśl czas choroby matki. Przytem ten szlachetny sposób miłosierdzia... niepodobna w delikatniejszej formie uczcić pamięci zmarłej...
Narzeczony był jak zawsze wesół, wykwintny i bardzo pewny siebie! Opowiadał o dworze, zresztą bardzo złośliwie. Jakże miłe i pełne polotu miał maniery! Mila czuła się naprawdę szczęśliwą, mimo małej przymieszki niezaspokojonej tęsknoty i niepokoju. Niepokój ten był jednak na tyle silny, że poszła na strych wypatrywać chorągwi na szkole... Nie! Nie było jej. A może wszyscy wyjechali? Byłoby to dla obu stron najlepsze. Można się było spotkać i porozumieć innym razem...
Zwróciła się myślą do ślubnej sukni!
Ach, gdybyż to widzieć mogła Tora...! Biedna Tora!
To są skutki nieostrożności. Mila poprosiła uprzejmie garderobianej, by ułożyła harmonijnie fałdy.
W tej chwili przyszła pani Wingard z wiankiem ślubnym.

∗             ∗