Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

O tem jednak nie myślała Mila... tu właśnie miała mimo wszystko...
Boże... cóż to? Cóż znaczy ta wielka, czarna, ruchliwa masa w przystani? Tłum roztoczył się aż pod domy miasta. Las parasoli... Cóż to mogło być?
Z otrzymanych wiadomości i wyjaśnień, a więcej jeszcze z nieotrzymanych, wysnuła wniosek, że chociaż nie wszystko jest po jej myśli, panuje spokój i nic jej tu nie zagraża. Chronił ją autorytet dziekana Greena, a nie miała też zamiaru narażać się nikomu. Na widok tłumu błysło jej jednak wspomnienie powitania, zgotowanego wracającej pani Rendalen. Zbladła i ogarnął ją niewysłowiony strach. Mimo wysiłków zachowania spokoju zaczęła drżeć na całem ciele, musiała się chwycić czegoś, potem zaś usiąść. W ciągu kilku minut przeżyła więcej wrażeń niż po śmierci matki, gdyż wówczas miała przy boku pocieszycielkę, wówczas żywiła nadzieję. Teraz zaś czuła, że sama jedna leci w przepaść. Bezlitosny śmiech w okół... chwytają ją za ręce... gdzież się schronić!
Ojciec był na pokładzie, ale zbierał właśnie pakunki. Słyszał, jak okręt pluszcze, robiąc zwrot, słyszał również rozgłośne okrzyki powitalne. Przybiegł do córki i przycisnął do siebie drżącą febrycznie Milę.
— Ależ, Milu! — zawołał — Oni witają tak narzeczoną! To przyjaciele!
— Trzymaj mnie, ojczulku! — prosiła — Muszę się opanować... nie wiedziałam myślałam — zaczęła płakać.
Na pomoście coś, na szczęście, zaszło niewłaściwego, tak, że statek musiał przez czas jakiś lawirować. Kapitan klął, marynarze pracowali i napięcie minęło, tak, że w chwili wyjścia na ląd Mila była wprawdzie