Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rendalen siedziała, z głową syna na łonie, słuchając. Serce jej rosło, okulary raz po raz zalewały łzy. Myślała: — Ach, jakąż ma słuszność! — Obraz po obrazie jawił się przed nią, przedewszystkiem jednak pomyślała o swem zajściu z nauczycielkami. Zaufała im odrazu i dla miłej zgody pozbawiła go zaraz kierownictwa szkoły... co więcej wykonywała od tego czasu pewien rodzaj kontroli... Dotąd żyła w miłem złudzeniu, że jest mu to obojętne... ach, jakże jej teraz ulżyło!
Zaczęła się potem domyślać własnych wykroczeń i pomyłek. Nie rozumiała jego subtelnej, wrażliwej natury i jeśliby stłumione popędy nabrały mocy, jej by to było winą.
— Czy masz na myśli owo zajście z nauczycielkami, Tomaszu? — spytała głosem, w którym było samooskarżenie.
Tomasz schwycił jej ręce i trzymał mocno, czyniąc obrachunek. Wyrecytował jej nieskończenie długą litanję dużych i małych pozycyj,... tak małych, że o nich pojęcia nie miała... odpowiedzi... rad, słów, zwracanych do innych, a nawet milczących spojrzeń, gdy coś powiedział. Ogarnięta wielkim strachem, błagała zacna pani Rendalen rękami, słowem, ramionami, spojrzeniem, o przebaczenie, ręcząc, że gdyby w przyszłości zapowiedział, że idzie na księżyc, uwierzy mu bezwzględnie. Ale zaledwo się wzniosła do tej przesady, która wywołała uśmiech syna, odzyskała również ze swej strony pamięć. Pamiętała dobrze, kiedy i w jakich okolicznościach powzięła pierwsze niedowierzanie. Stało się to po jego wielkiej mowie inauguracyjnej. Wciągnął ją wówczas za sobą na lód, dalej niż zajść chciała, a zauuważyła to później dopiero. To było przyczyną! Siła