Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mnie tak bardzo... Powiedziałeś raz, że cierpię na wrodzoną ślepotę duszy i przyznaję to teraz. Upokarzasz mnie nietylko wobec samej siebie, bo to racja, ale także wobec drugich, co jest rzeczą niepotrzebną zgoła. To też znieś spokojnie mą uwagę w chwili, gdy popełniasz błąd.
Ostatnie słowa wyrzekła niemal pokornym tonem. Wywołały one głębokie wrażenie. Nie odrzekł nic, ale jął chodzić po pokoju wyraźnie podniecony.
— O, gdybym też mogła zrozumieć, co masz przeciwko mnie? Nietylko mi wymyślasz... tak, Tomaszu... nie możesz znieść, bym użyła tego słowa, ale ja muszę znieść dużo więcej. Co ci właściwie dolega? Czemu nie powiesz, Tomaszu, ani mnie, ani Karolowi? Jesteś nieszczęśliwy... widzimy to dobrze oboje. Radabym ci być czemś... chociaż stoję o tyle niżej...
— Nie mogę znieść tego słowa! — zawołał.
— Dobrze... dobrze... czemuż jednak nie chcesz nawet mówić ze mną? Sama dumam i dumam tylko...
— Nie... nie powiem! — oświadczył.
— A widzisz sam, jaki jesteś! Nie pozwalasz do siebie używać pewnych słów... a tymczasem widzę, że cierpisz! Wspomnij, że i ja cierpię... Mój Boże... trwa to już rok... Jeśli jest w mojej mocy usunąć powód zła, powiedz, a uczynię to! Czyż nie możesz mi zaufać?
— A ty, matko, czyż nie możesz mi zaufać? — wyrzekł z trudem i, zakrywszy twarz rękami, rzucił się na sofę...
Potem wyszło na jaw, że go pożera ogień wewnętrzny, bo ma naturę gorącą, gwałtowną, pożądającą zaufania i miłości, choćby za cenę życia. Opowiadał o swem życiu, zawodach i przejściach, a pani