Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/259

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została przepisana.

    wybrzeże się oddala, a statek wypływa na pełne morze.
    Mimo zachmurzenia, wieczór był miły i deszcz nie padał. Jasno kreśliły się wyspy, pośród których przejeżdżali. Wyraźnie widać było różnobarwne wzgórza, zielone pastwiska i domy, toną«e w ogrodach. Widać było też stojących przed domami ludzi, którzy patrzyli na statek. Zapragnęła takiego domku, zaczęła marzyć, że w nim mieszka i urządza go sobie według upodobania.
    Niedługo jednak wróciły niemiłe uczucia, doznała, niepokoju i przygnębienia. Nie znała powodu.
    Zapewne sprawia to wspomnienie o nim, pomyślała i obejrzała się bezwiednie.
    I oto... stał przed nią na pokładzie w odległości kilku ledwo kroków... Kłaniał się i uśmiechał...
    Zbladła i zaraz poczerwieniała strasznie. Po^em odwróciła się od niego z rozgoryczeniem.
    — Proszę, nie gniewaj się na mnie, pani! — powiedział — Wolę z panią wracać, niż tańczyć do białego rana. Czyż to dziwne? Czy z tego powodu zasługuję na naganę?
    Siadł za nią. Uczuła to i usunęła się.
    — Czemu czynisz to, pani? Przyznaję, że wyjechałem, by móc z panią pogwarzyć...
    Doznała szczególnego uczucia wstydu i strachu. Była z nim razem daleko i nie mogła wołać pomocy. Ile razy Tora była osamotniona, zaczynała płakać. Spostrzegł to i przemówił zgoła odmiennym tonem:
    — Łaskawa pani. Zachodzi tu nieporozumienie. Daleki jestem od narzucania się pani, radbym jeno porozmawiać... Czy pani tego nie chce? Dlaczego?