Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zmokła pani strasznie... Ach... mój Boże... bez parasola... Proszę... Dlaczegóż to pani uciekła?
— Która godzina? — spytała.
— Która? Jedenasta!
— Jedenasta?
— Proszę spojrzeć!
Podał jej ciężki, amerykański, złoty zegarek, nacisnął sprężynę, a koperta odskoczyła.
Poszła za nim w milczeniu.
Gdy stanęli w ogrodzie, spytała, w jaki sposób mógł ją znaleźć tak prędko. Odparł, że zobaczył ślad stóp na piasku, a pewny był, że nie mogła pójść przez las o rozmiękłej ziemi.
Zjedli razem śniadanie. Ale w godzinę potem zamknęła się Tora w pokoju gościnnym. O szóstej wieczorem, w chwili, gdy goście pani Wingard zebrali się w komplecie, Tora wracała parowcem do miasta.
Cóż się stało? Nic, a nic. Mimo to ciężyło nad jej duszą coś nieokreślonego, co podobne było do chmur, wiszących tak nisko nad ziemią tego ranka. Było to coś, czego nazwać niesposób, ani uchwycić. Nie mogła się przezwyciężyć, by być razem z porucznikiem Fürstem i panią Gröndal. Wydawało jej się, że w ich obecności jest nienaturalna, a wszystko mówi i czyni naopak.
Dlatego nie poszła na zabawę, a na myśl walca z Nilsem uczuła dreszcz. To było niemożliwa, przeto nie pozostawało nic nad ucieczkę.
Stało się, była na pokładzie, był to niemal czyn bohaterski i czuła się zeń zadowoloną.
Pasażerowie siedzieli na pokładzie, lub po kajutach, których okna pootwierano. Podeszła na przód statku ku grupie robotników. Wyszukała sobie w ich pobliżu samotny kącik i z przyjemnością patrzyła, jak