Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nierozerwalny węzeł, łączący je ze szkołą, coś, czego w takim jak teraz stopniu nie było.
— Wszak prawda? — zakończył — Pozostaniemy wierni temu związkowi duchowemu?
— Tak! Tak! — zagrzmiało w szeregach uczennic i wszystkie szklanki uderzyły o siebie.
Zajarzyły się młode oczy! Pierwsza trąciła szklankę Tomasza córka zmarłej, a inne jej ustąpiły miejsca. Zarumieniona była bardzo od wzruszenia i wdzięczności, zbliżając się doń...
Około dziesiątej rozeszli się goście, a Tomasz, zabierając się do siebie, powiedział na odchodnem matce.
— Jak ci się wydaje teraz, mateczko? Może nie tak znowu, głupi miałem pomysł, przemawiając w hali ćwiczebnej?
— Wydaje mi się w istocie, drogi synu, chociaż nie, nie, Tomaszu, to było niewłaściwe. Dajmyż jednak wszystkiemu spokój.
W tej chwili służąca przyniosła list, który nadszedł podczas obchodu.
— Widzisz, mamo! — zawołał że śmiechem i przeczytał:
— Hańbicielu uczciwości! — pisał bezimienny autor — Sądzisz, żeś zwyciężył? Widziałem cię pyszałku, na cmentarzu pośród młodych, świeżych dziewcząt, które zmusiłeś, by dla ciebie paradowały. Zarozumiałość tryskała ci z piegowatej, szerokiej twarzy i szczecinowatego włosa judaszowskiego. Pfe! Czekaj jednak trochę!
Cios spadnie na ciebie w chwili najmniej spodziewanej.

Zwolennik prawdy.