Strona:Björnstjerne Björnson - Tomasz Rendalen.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Teraz nie mogę o tem rozmawiać, hałas tu zbyt wielki i jestem zmęczony. Innym przeto razem. Proszę pozdrowić ode mnie syna. Do widzenia, droga, pani!
Ujął ramię Wangena i zwrócił się ku drzwiom.
Przeraziło to, podobnie jak ją, młodego kapelana, który w niewinności swej nie mógł, mimo że wysłuchał uważnie całej mowy, zrozumieć, czemuby ktoś miał się czuć niezadowolony. Poglądy były słuszne i Tomasz miał prawo je wygłaszać. Tak sądził kapelan aż do chwili, kiedy Tomasz zwrócił się wprost z apostrofą do zebranych. Wangen spojrzał po hali, uczuł wątpliwości, które mnożyły się z każdą chwilą bardziej wywołując coraz to żywsze bicie serca. Gdy ujrzał, jak opuścili wszyscy panią Rendalen, nawet dawne uczennice, odczuł jej ból!... W dodatku pastor!... Puścił jego ramię i chwycił oburącz dłonie przybranej matki. Radby był ją objąć i uściskać, ale z uwagi na obcych ludzi patrzył jeno na nią, a łzy napełniły mu oczy. Wkońcu nie mógł wytrzymać, otoczył ją ramionami i ucałował bez względu na świadków. Potem, niezręcznie trochę, podał ramię pastorowi i pomógł mu zejść z estrady.
Pani Rendalen oprzytomniała, lekkim względnie krokiem udała się do przedpokoju, a stąd przez podwórze do domu.
Poszła wprost do syna.
Tomasz zdjął surdut, kamizelkę i zabierał się do kąpieli. Nie chcąc tak długo czekać, przytuliła go do piersi i rzekła z płaczem:
— Tomciu mój drogi! Synu kochany!
Zrozumiał już od chwili, że się coś stało niewłaściwego. Potwierdzało to zachowanie matki, jej spoj-