Strona:Benito Mussolini - Pamiętnik z czasów wojny.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ście Austrjacy nigdy pierwsi nie rozpoczynają ofensywy. Umieją wprawdzie wykonywać przeciwuderzenia, ale da zaczepki są niezdolni.
Koło północy, po sześciogodzinnym deszczu i grzmotach, nastaje głęboka cisza. Wszystko jest białe. Ponowa śnieżna. Ugrzęźliśmy w błocie, zmoknięci do szpiku kości. Simoni odzywa się do mnie:
— Nie mogę ruszyć palcami od nóg.
Śnieg pada cicho, cicho… I my staliśmy się biali. Zimno do krwi nam przenika. Skazani jesteśmy na zupełną nieruchomość. Każde poruszenie może zbudzić austrjackie karabiny maszynowe. Koło mnie ktoś jęczy zcicha. Porucznik Fanelli łaje go cichym głosem, ale bersaljer odpowiada mu głosem niemal rozpaczliwym i płaczącym:
— Panie poruczniku, ja przemarzłem, nie mogę ruszyć ani jednym członkiem…
To któryś z południowców. Ale i porucznik, który wszak pochodzi z Bari, musi się znajdować w ciężkim stanie. Wkrótce potem wzywa mnie i Simoniego i wysyła nas razem do kapitana, by prosić o zluzowanie. Jest godzina czwarta. Nasza warta miała trwać jeszcze czternaście godzin.
Znajduję kapitana w jego okopie. Nie może usnąć, czuwa i ćmi papierosa. Przy nim znajdują się podporucznicy Raggi i Daidone.
— No i cóż?
— Panie kapitanie, pan porucznik Fanelli kazał mi, żebym zameldował, że bersaljerzy, mający dziś pełnić wartę, nie mogą już dłużej wytrzymać. Po sześciu godzinach deszczu, czterech godzinach śniegu…
Kapitan zadaje mi jeszcze kilka pytań, poczem zwraca się do podporucznika Raggiego i mówi:
— Pan zluzuje wartę jedną drużyną trzeciego plutonu.