Przejdź do zawartości

Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/249

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Obok mnie postawiła staruszka drugą flaszkę wraz z wyszczerbioną szklanką. I z tą nie bawiłem się długo. Od południa nie miałem w spieczonych ustach ani kropli płynu...
I naraz — nie było to upojenie, zwykłe upojenie, które oczy mgli i głowę zawraca, — owszem, uczułem jakąś niesłychaną bystrość myśli i wzroku, jakąś moc nagłą w mięśniach znużonych, jak gdyby krew poczęła tańczyć i śpiewać w mych żyłach. Świat mi się wydał złotym i godnym miłości, — złota, uśmiechniona radość życia pierś mi rozpierała. Z pod wpół przymkniętych powiek patrzyłem na skały, ostatniem, zachodzącem już słońcem malowane i na morze, po którem barwy rozmaite teraz chodziły. O parę stajań przede mną wznosił się przedziwny łuk z jednego czerwonego głazu — arco naturale — niby reszta jakiejś gigantycznej i w gruz upadłej gotyckiej świątyni... Na oparach ponad morzem rozwiesił się łuk drugi: tęcza siedmioma błyszcząca kolorami.
Wcisnąłem pięście między zęby, bo zebrała mnie nagła tęsknota, jak gdyby burza niespodziewanie w krwi się rodząca: żal jakiś potworny, bezbrzeżny, że sam tu jestem i patrzę na te cuda, nie mogąc ująć w dłoń dalekiej a nade-