Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/248

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kach, zobaczyłem jawiącą się niespodziewanie przede mną kobietę. Stara była i wśród tych turni nadmorskich zgoła do czarownicy podobna. Siwe, splątane kosmyki włosów wysuwały się z pod ognisto żółtej chustki, — wsparta na kosturze peruszała bezzębnemi szczękami z przerażającem skrzywieniem, które miało pono uśmiech naśladować. Przeląkłem sią w pierwszej chwili i chciałem zupełnie odruchowo uciekać. Staruszka jednak powstrzymała mnie czarodziejskim, w rozpaczliwym pośpiechu rzuconem słowem:
Signòr! vino!
W jednej chwili wydała mi się dobrą wróżką, ba! najlepszą z wszystkich wróżek na ziemi! Poczułem znowu, że pić mi się chce, jak wielbłądowi, który właśnie przebył Saharę! I teraz dopiero, podążając okiem za wyciągniętą ręką wróżki-czarownicy, dostrzegłem między skałami coś w rodzaju szałasu, zakrywającego wejście do płytkiej pieczary. Ciągnął się tędy widocznie szlak turystów i starowina czatowała z winem na forestjerów, „che hannno sempre danari“...
Nim zdążyłem usiąść na skleconej przed szałasem ławie, już wychyliłem duszkiem całą flaszę boskiego wina z Capri o niewinnym, przeźroczystym kolorze wody, a tęgiego, jak ogień.