Przejdź do zawartości

Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przy szklance ognistego wina. Tam — gdzieś — na świecie jesień już pono była późna, pono śnieg już prószył w ojczystym kraju moim; tutaj słońce paliło gorące i jeno po złotych liściach winogradu poznać było można spóźnioną porę. Na morzu cichem leżała jakaś nieuchwytna śreżoga, pełna blasku słonecznego, złota, błękitu i zadumania, niby sen jasny, spowijający świat, iżby się jeszcze piękniejszym wydał oczom tęskniącym.
Miałem się w Sorrento zatrzymać dni kilka, ale przyszła mi nagła ochota jechania na Capri. Nie czekałem statku; nawinęła się barka z dwoma wioślarzami: kazałem im się wieść przez ten błękit wód i powietrza ku siniejącej wyspie w oddali...
Było około południa — może później nieco, kiedym wylądował w Marina Grande i nie zwłócząc, jezdną drogę ominąwszy, puściłem się w górę stromą ścieżką wśród winnic ku miastu... Słońco stało właśnie nad Monte Solaro gorące, — rozpalone na błękicie słońce południowe, od Afryki kędyś żarem bijące, w którem złocił się liść winogradu i lśnił barwami drogich kamieni.
Na placu, przed schodami kościoła San