Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

co? Czyż to nie cudownie mieć taki piękny, pogodny dzień przed sobą i wlec się po halach słonecznych i iść przez czarne turnie, nie spiesząc się nigdzie, do nikąd? A zresztą następnego dnia czekały nas dzikie bezdroża, a następnych jeszcze lodowce i wiecznym śniegiem pokryte szczyty; dobrze więc było dzisiaj po wygodnej ścieżce iść powoli, oszczędzając sił na dzień jutrzejszy.
Droga zwracała się teraz na wschód; szliśmy ciągle u stóp Litschenburgu, wspinając się czasem na wyższe piętra bystro w zakosy bieżącą ścieżyną albo wązkiemi pólkami wśród turni wapiennych, bujną różą alpejską obrosłych... A potem znowu hale ogromne ponad czarnemi w dole lasami, pokrajane wyschniętemi łożyskami strumieni, co się tylko do słońca głazami wapienia bieliły. Widok na jezioro zasłaniały nam już skaliste wyniosłości od północy, ale za to — po okrążeniu Litschenburgu — mieliśmy już wciąż przed sobą czarną piramidę tatrzańskie szczyty wysokością przenoszącego Faulhornu. Na prawo sterczał w grani bliższy, do ostrego kła podobny Schwabhorn; ku wschodowi, nad wałem wzgórz i skał, błyszczał w słońcu wiecznym śniegiem z tej strony ubielony szczyt Schwarzhornu,