Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

znacząc smugę, wlókł się pierwszy ranny parowiec w stronę Brienz, co widniało z dala za jeziorem u stóp Rothornu, słońcem już oblanego... U samego szczytu góry obłok się jakiś biały uczepił i wiał z podmuchem wiatru lekkiego, jak olbrzymie skrzydło w przepaścistym błękicie nieba.
I naraz jakiś dźwięk przedziwny, coś, czego głosem prawie nazwać niepodobna, pieśń jakaś metaliczna, czysta, głęboka a uchem zaledwie pochwytna — niewiadomo: z głębi lasów czy ze słońcem trąconej toni jeziora? powietrze-to złote zadrgało, czy głos dają harfiany rozwieszone na skałach wodospady?... A jednak ucho chwyta w tych dźwiękach coś niezmiernie swojskiego i znanego — z dawnych lat — od dzieciństwa, przypominają się łany skoszone, zapach święconych ziół i świec woskowych... powieki mimowolnie się przymykają... Cicho, tak cicho — tylko po kwiatach, po lasach zielonych — gdzieś od jeziora płyną, z Brienz czy z Interlaken niedzielne dzwony poranne, ku górze, ku górze, ku górze...
Słońce było już wysoko, kiedyśmy się w dalszą drogę puścili. Nie śpieszyło nam się wcale. Na szczyt Faulhornu, gdzie mieliśmy przenocować, można było zajść z tego miejsca za cztery lub pięć godzin, to jest około południa, ale... po