Strona:Bajka o człowieku szczęśliwym.djvu/070

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i skały w kaskadach przesadza, a kiedy się w rzekę rozleje wspaniałą, odbija w sobie miasta stubramne, kraje rozkoszne i nieba najpiękniejsze a błękitne, aż wreszcie w morza niezgłębionej rozpływa się toni: tak jest i życie, od dzieciństwa swego przez młodość i męskość, aż po kres śmierci!“
Tu mówca urwał nagle, jakby dźwiękiem słowa przestraszony. Przez chwilę patrzył na tłum zasłuchany, w milczeniu, aż wreszcie, powiódłszy ręką po czole, uśmiechnął się dziwnie i podjął znów, rzucając słowa dobitnie i powoli:
„Jakimże to wyrazem, niebaczny, obraziłem uszy wasze, o Aleksandryjczycy! Jakież to widmo wywołałem lekkomyślnie przed oczy wasze? Czyż godzi się wspominać bodaj o śmierci, sławiąc życie? Strofujcie mnie albo odbieżcie zgoła, bo ciężko zawiniłem przed wami, dając dowód jedynie, iż początkującym jestem i nie dość mistrzem, aby panować nad słowami i myślą!“
Smutek — rzeczywisty, czy udany — zawładnął jego głosem i przyćmił mu oczy płomienne. Słuchacze poczynali szemrać, nie rozumiejąc jeszcze, co znaczy ten zwrot niespodziewany; dalsi, którzy nie wszystkie słowa dobrze słyszeli, zbliżali się teraz, dopytując bliżej stojących, o co rzecz idzie.