Strona:Augustyn Thierry - Spiskowcy.djvu/79

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Bardzo młodo, dzieckiem była prawie, wydano ją zamąż dla czczej sławy, za starca bezsilnego, za warjata prawie, dawnego carbonaro i wysysacza krwi, za dzikiego zwierza poprostu.
— Mogłabym — mówiła ze łzami w oczach — mogłabym... jak tyle innych, znaleźć przyjaciela, jakiego «patito», ale Najświętsza Panna, a głównie święta pamięć mojej matki, uchroniły mnie od upadku... Nigdy nie zaznałam miłości... Oh! zaznać miłości!...
Biedna, nieszczęśliwa istota!
Po pierwszej bytności, zaraz nazajutrz Marceli złożył drugą wizytę, a potem trzecią, czwartą... Chodził ciągle do Passy... Obecnie...
Obecnie miał ją u siebie, tę swoją Rozynę... jego, całkowicie i niepodzielnie jego... Posiadał ją w swym własnym pałacu, który ona swą osobą zaludniła odrazu, posiadał ją wśród cienia drzew rozłożystych... Do snu ich kołysał oddalony szept blizkiego morza... Kochał ją bez pamięci, ogromnie i szczerze, kochał ją sercem całem, wszystkiemi zmysłami... A ona?
Czasem była dziwnie smutną, milczącą, prawie rozpacz malowała się na jej twarzy.
— Kocham cię — mawiała wtedy — a siebie nienawidzę!
Marceli przypisywał to ich stosunkowi, którem u mogła nadawać nazwę moralnego upadku. Zresztą, może sumienie ją niepokoiło, może skrupuły religijne... Pod wpływem takiego jej postępowania, postanowił Marceli ożenić się z nią jaknajprędzej, nie mówiąc jej nic zresztą o tym projekcie. Czyż nie był obowiązany w ten sposób zmusić oszczerstwo do milczenia?
Zresztą plotki oszczercze mogły wrzeszczeć jak im się rzewnie podobało, krzyki ich nie zaniepokoiły wcale z wysoka na tłum spoglądającego pana na Sasseville. Trzymał się on zdala od świata, na uboczu zupełnie, nie składał i nie przyjmował żadnych wi-