Strona:Augustyn Thierry - Spiskowcy.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czyj to ekwipaż? — zapytał ciekawy szambelan... Jesteś pan jednym z dziedziców tej okolicy, powinieneś więc wiedzieć.
— Nie wiem — odpowiedział Gravenoire, rzuciwszy okiem na wskazaną karetę, poczem, zwracając się do woźnicy, zawołał:
— W drogę!
Po chwili kareta wjeżdżała przez bramę do ładnego parku.
— A więc jesteśmy!... Jesteście panowie u mnie — zwrócił się Gravenoire do La Chesnaya i do Marcela Besnarda, omijając ciągle milczącego doktora, którego traktowano jako rzecz raczej, aniżeli jako towarzysza.
Woźnica na rozkaz Gravenoira wstrzymał konie. Wszyscy czterej opuścili karetę, a w tej chwili nadjechał powóz przeciwnika.
Otoczony sekundantami, książę de Carpegna wysiadł z powozu; i jemu towarzyszył lekarz. Obie strony powitały się, jak to zwyczaj nakazuje, poczem pod przewodnictwem Gravenoira całe towarzystwo udało się wgłąb parku. Wkrótce znaleźli się na niewielkiej łączce, którą ze wszystkich stron otaczały ogromne kasztany.
Stare drzewa, które pierwsze ukąszenia zimy znosiły ze stoicyzmem, przez długie lata istnienia na święcie wywalczonym, napoły pozbawione już były liści... Wilgotne, żółtawe już teraz ich okrycia zalegały ziemię, a nagie ich gałęzie, powykręcane w rozmaite strony, zdawały się cierpieć od zimna i wołać o pomstę do niebios. Z tej łączki, rzuciwszy okiem w szeroką aleję do niej prowadzącą, widzieć można było krajobraz, w tej porze roku bardzo smutny: Sekwana toczyła swe wody pod wyniosłym brzegiem Bougivalu, a zmarszczone ich źwierciadło drżało pod muskającemi je promieniami jesiennego słońca; po lewej stronie las,