Strona:Augustyn Thierry - Spiskowcy.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

letem umiem się dość dobrze obchodzić: wszak twój brat jest zapisany w złotej księdze najlepszych paryzkich strzelców. Będę więc umiał kulę umieścić tam i tak, gdzie i jak mi się podoba. Zuchwalec otrzyma zasłużoną nauczkę, a potem wrócę na obiad z podwójnym apetytem. Każ przygotować jakie łakocie na dziś wieczór.
Mówił to śmiejąc się, tonem spokojnym, jak gdyby udawał się na przechadzkę. W każdym razie lekkie drżenie zauważyć było można na jego ustach. Bezwątpienia, jakkolwiek bardzo śmiały i odważny, Marcel uczuwał, że w tej chwili żartować mu było trudno... Któż mógł przewidzieć, czy powróci, czy też przyniosą go do domu?
— Marceli!... Marceli!... powtarzała Marja-Anna, nie znajdując innych wyrazów do powiedzenia tego, co w tej chwili czuła.
Marcel uścisnął jeszcze raz drobne ręce siostry i wybiegł z domu.
Na ulicy, przed domem stała kareta. Przez otwarte okno Marja-Anna ujrzała wewnątrz dwóch panów, którzy widocznie niecierpliwie czekali: byli to świadkowie tej bójki, która miała wkrótce się odbyć, sekundanci jej brata.
Hrabianka Besnard odrazu ich poznała: młody pan de Gravenoire z elegancko ufryzowaną brodą, i stary baron La Chesnaye, o garbatym nosie, z długiemi wąsami, z kilku włosami na skroniach, przylepionemi dla większego efektu. Panowie ci ukłonili się jej... Po chwili Marcel siedział już w karecie, która szybko odjechała.
Wiatr listopadowy, ostry i mroźny smagał stare drzewa, które opierały mu się ostatniemi jesiennemi liśćmi. Ponure chmury unosiły się nad miastem, a płatki śniegu poczynały bielić zakurzony jeszcze bruk. Marja-Anna nie mogła z miejsca się ruszyć: stała i