Strona:Augustyn Thierry - Spiskowcy.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Besnarda... Ojciec, siostra oczekiwali na niego! Teraz dopiero przypomniał ich sobie...
Po chwili był już na drodze do domu.

X.
Podarunek pana Lazare.

Kiedy wice-hrabia Besnard zbliżał się nareszcie do domu, chłodny deszcz ze śniegiem na dobre zaczął padać. Ulica Breteuil była prawie pustą. Musiał iść pieszo, gdyż w oddalonej dzielnicy miasta nie mógł znaleźć dorożki. Spóźnił się więc i biegł bardzo szybko.
Ulica o tej godzinie, oświetlona słabo bardzo oddalonemi od siebie latarniami, podobną była do bocznej drogi podmiejskiej: jak oko zasięgnąć mogło, nikogo na niej nie było widać. We mgle nocnej zaledwo w oddali majaczyły dwie-trzy sylwetki spóźnionych przechodniów.
Przed domem hrabiego Besnarda siedział jednak jakiś człowiek i drzemał... Człowiek ten siedział na ławce i głowę o mur oparł. Trudno było zrozumieć, czy spał, czy zamyślił się tylko. Z pozoru sądząc, człowiek ten musiał należeć do licznych zastępów ludzi, pozbawionych własnego dachu nad głową. Wice-hrabia Besnard rzucił na niego przelotne spojrzenie, zdziwił się nieco obecności obcego człowieka pod domem ojca, ale minął go i już chwytał za dzwonek, gdy nieznajomy przemówił:
— Panie wice-hrabio!
Jednocześnie człowiek podejrzanej powierzchowności wstał z ławki i zbliżył się do Besnarda:
— Wszak pan wice-hrabia Besnard?
— Tak.
— Wiedziałem, że pana wice-hrabiego nie było w domu... ale ośmieliłem się czekać na jego powrót.