Strona:Augustyn Thierry - Spiskowcy.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W domu czekały na niego smutne twarze ojca i siostry: zresztą wszystko jak dawniej. Jutro znów czekały go te same wrażenia... Smutek osiadł w jego sercu.
Pewnego wieczora zauważył, że w domu ktoś być musi: okiennice były pootwierane, na każdem piętrze wewnątrz gorzały światła. Któż mógł przebywać w tym domu teraz?
Młody człowiek, jak dnia poprzedniego, przybiegł do bramy i zadzwonił. Nastąpiła chwila niecierpliwego oczekiwania. Nareszcie lufcik niewielki, umyślnie w tym celu w bramie wyrżnięty, otworzył się, i wyszedł z niego głos, którego intonacja nie świadczyła dobrze o usposobieniu swego właściciela:
— Czego tam chcą?...
Nazwisko księżnej de Carpegna byłby wymówił Besnard, gdyby nie miał czasu zastanowić się nad niebezpieczeństwem wywoływania z zapomnienia tajemnicy, o której on sam nawet powinien był zapomnieć.
— Do kogo ten dom należy? zapytał nieśmiało.
— Do pana barona La Chesnaye — odezwał się głos i lufcik natychmiast się zamknął.
Besnard przed temi, dla niego tak szczelnie zamkniętemi, drzwiami stał nieruchomy.
Teraz nic już nie rozumiał. Nawet nie umiałby się niczego domyśleć...
— La Chesnaye!... A więc to baron kupił ten dom?... Musiał więc widzieć Rozynę, musiał z nią rozmawiać!... Gdybyż można się go zapytać?
Besnard, pod wpływem tej myśli, znów zadzwonił. Nikt się nie odezwał. Na końcu ulicy, prawdopodobnie zwabieni hałasem, ukazali się ludzie: ulica Ogrodowa nie była tak pustą, jak dnia poprzedniego.
Siódmą godzinę wydzwonił zegar na wieży kościelnej w Auteuil. Dźwięki te zwróciły na siebie uwagę