Strona:Asnyk Adam - Pisma 03. Wydanie nowe zupełne.djvu/190

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    Mijają chwile, może całe wieki,
    W tem rozmarzeniu, co godzin nie liczy;
    Świat dotykalny cofa się daleki,
    A sen srebrzysty, nieznanej słodyczy,
    Przez pół otwarte wciska się powieki,
    I płynie w duszę z cichym szumem fali,
    Coraz to więcej dziwny... tajemniczy...
    Aż go chłód rosy, co się w mgłach krysztali,
    I świeższy powiew poranku oddali.

    Na wschodzie niebo zdaje się różowieć
    I od ciemniejszej odcina się toni:
    To pierwsza blizkiej jutrzenki zapowiedź.
    Świt mleczny z blaskiem miesięcznym się goni,
    Zmącone fale zaczynają płowieć.
    Gwiazdy pobladły; senne oczy mrużą;
    Tylko poranna, jak brylant na skroni
    Młodziutkiej jutrzni, nad obłoczków różą
    Staje się mocniej błyszczącą i dużą.

    Przed nami w morze czarny klin się wciska,
    Brzeg wyniesiony skalisty i dziki!
    Piętrzą się groźnie bazaltów urwiska...
    To wysunięty przylądek Afryki!
    Na jego szczycie jeszcze światło błyska
    Rozsiane w morzu oświecając skały;
    Ze skał dochodzą morskich ptaków krzyki,
    Które noc w głazów szczelinach przespały,
    A teraz wrzaskiem witają dzień biały.