Strona:Artur Schroeder - Rozkaz.djvu/9

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

no! nie walże tak warjacie, bo mnie tam boli jeszcze po tem rąbnięciu przez tego hycla ułana moskiewskiego, pies mu mordę lizał.
JÓZEK: Jeśli psy są na tamtym świecie, bom go przecież kolbą tak zdzielił, że nawet nie zipnął. Nie pamiętasz? Pewnie, że nie pamiętasz, bo cię w godzinę potem łapiduchy zabrały. Byłeś zrobiony fest na trupa. Jużem myślał, że w kompanji będzie więcej żarcia.
STASZEK: Zawsze się mylisz. Nawet z tym tytoniem kapitana!
JÓZEK: A żeby z ciebie Mochy sznycle porobiły! Jeśli ja kiedy memu kapitanowi (zapala się, zaczyna kusztykać po lepiance) bodaj jednego papierosa, pół papierosa, ćwierć...
STASZEK (pojednawczo): Ze śpasów przecie, Kustykacu. A ze śpasów nie ma grymasów. Takich oficerów, jakich my mamy, nikt nie ma.
JÓZEK: A co mówić o moim kapitanie!
STASZEK: Pewnie, że morowy.
JÓZEK: Morowy? To mało, najmorowszy: Jego Dziadek kiedyś generałem...
STASZEK (przerywa): A cóż to mój porucznik kurze wypadł z pod ogona? Niby on zawsze będzie porucznikiem?
JÓZEK: Te, Staszek! My też nie zawsze będziemy ordynansami. Przecież człowiek jest żołnierz jak się patrzy, bijemy się morowo, Mochy przed nami w portki robią aż śmierdzi, zadowoleni z nas...
STASZEK: Będzie, co ma być. Nie do ciebie należy! Widzicie go! Naczelny dowódca!! Możeby cię tak do sztabu?