Strona:Artur Schroeder - Rozkaz.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czowych. Jest prawie ciemno, przez wejście z boku sączy się tylko nikłe światło kończącego się dnia. Józek wyczyścił lampkę i z wielką ostrożnością zabiera się do szkiełka, oblepionego z jednej strony kawałkiem gazety. Tak jest tem przejęty, że aż język mu wylazł na brodę. Skończył, postawił ostrożnie szkiełko na stole, przypatruje się i mruczy z zadowoleniem:

JÓZEK: Szkli się, jak nasze kanony! Żeby tylko cholera jedna znowu nie pękała. W takiej mokrej dziurze wszystko pęka. Nawet portki się same rozłażą.
U wejścia ukazuje się żołnierz. Jest to ordynans porucznika Zawiszy, przyjaciela kapitana, żołnierze nazywają go „Bandzioch”, bo je za sześciu i nigdy się najeść nie może. Staszek Bandzioch. Dobry, wesoły chłopiec, śmiesznie gruby, na krótkich nogach, zawsze uśmiechnięty i nigdy nie obrażający się na docinki kolegów, którzy go lubią za jego humor, odwagę i granie na harmonji.

JÓZEK (spostrzega go): Te, Bandzioch, znowu coś żresz? Że też ci brzuch nie pęknie.
STASZEK (kończąc coś jeść): Mój porucznik zawsze mówi: na wojnie potrza jeść o każdej godzinie i wszystko, bo nie wiesz kiedy ci znowu dadzą żarcie (dalej gryzie).
JÓZEK: No, a ty strasznie jesteś w tem posłuszny.
STASZEK: Subordynacja musi być! Nie wiesz to, co? (je dalej).
JÓZEK: Ale skąd ty masz to żarcie?
STASZEK: (chce odpowiedzieć, utknęło mu jednak coś w gardle i lekko się dławi).
JÓZEK: Widzisz, już ci nawet przeleźć nie chce!
STASZEK: Ono by ta ci i więcej przelazło, tylko (dławi się bardziej, Józek wali go pięścią po karku)