Strona:Artur Oppman - Pieśni o sławie.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Z za węgłów ktoś się czai, w głębiach mrocznych sieni
Drżą słowa od jarzących gorętsze płomieni,
Czuć, że siła potężna trzyma je na smyczy,
Gdy puści, pierś rozdęta, jak bawół, zaryczy,
Gdy puści, nic nie zdzierży tej ćmy, co lawiną
Runie w miasta ulice: których spotka — zginą!
I będzie, jakby wiódł ją duch Kilińskich blady,
Stawiać zdrajcom szafoty i grzmieć z barykady!

Mrok pełza po zaułkach, jak potworne macki,
Z mroku wątła się postać wynurza: Mochnacki!
Wątła, ale piorunna tą godziną cudu,
Ciskający gromami Jowisz! trybun ludu!
Krzyknął: «Polska!» i bramy, jak Sezam, rozpękły,
Krzyknął: «Do broni!» serca, jako dzwon, oddźwiękły,
Sypie się tłum roboczy z suteryn, z poddaszy,
Wołają: «Karabinów dajcie nam! pałaszy!»

W krwawych światłach pochodni wichrzą się, jak fale,
Ślusarze, krawcy, szewcy, stolarze, kowale.
Prosty lud, z tych, co wznoszą i co burzą trony,
Zapałem nieprzytomny, ofiarą szalony,
Pamiętny Kołłątaja, Kościuszki, Racławic,
Z dłońmi czarnemi, z okiem w płomieniach błyskawic,
Dobywa starych krucic, nóż o mur nastala
I krzyczy Mochnackiemu: «Prowadź na Moskala!»