Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chylała się twarz de Lissac’a, wspartego z widocznym wysiłkiem na łokciu...
Resztę ciała okrywał nierozłączny płaszcz błękitny, kapelusz z czerwonym pióropuszem walał się obok, na ziemi.
Był strasznie blady i wielkie, sine półkola podkrążały mu oczy, ale zresztą pozostał ten prawie, co dawniej. Ten sam ostry, zakrzywiony nos zgłodniałego, drapieżnego ptaka, te same szorstkie wąsy i krótko ostrzyżone, kunsztownie ułożone włosy...
Powieki zawsze wprawdzie nawpół przykrywały oczy, lecz teraz opadły prawie zupełnie i z pod rzęs z trudnością się dostrzegało błyszczące źrenice.
— Jock!? To ty, Jock’u? — wyszeptał ze zdumieniem, — nie spodziewałem się coprawda, ciebie tu zobaczyć! A jednak mogłem się tego domyślić, ujrzawszy nierozłącznego Jim’a, — rzekł do siebie ciszej i jakby niezadowolony.
— Pan właśnie na nas ściągnąłeś to wszystko — powiedziałem z żalem.
— Et! — syknął rozgniewany. — Głupstwa! losy nasze są ułożone z góry. W Hiszpanii jeszcze nauczyłem się wierzyć w Przeznaczenie. I przeznaczenie zsyła mi ciebie dziś rano.
— Na pana spada krew tego człowieka — wyrzekłem nagle, ostrożnie dotykając ramienia zabitego przyjaciela.
— A moja na niego — odparł zwolna. — Kwita z nami.
Uchylił róg płaszcza i z przerażeniem dostrzegłem czarny strumyk krwi nawpół zaskrzepłej, a sączącej się bez przerwy z boku.