Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wetki zabitych kanonierów i okaleczone, milczące paszcze armat...
Owa wspaniała kolumna gwardyi szeroki szlak trupów usłała poprzez pole bitwy.
Coś, niby ślad przejścia ślimaka. A u jego czoła olbrzymi zwał niebieskich uniformów, splątanych z czerwonemi, jakby bławatki i maki, — w miejscu, gdzie zaszedł ten szalony atak, w chwili gdy tamci zaczęli się cofać.
Na wstępie ujrzałem martwe ciało Jim’a.
Leżał nieruchomy i cichy, zastygłą twarzą patrzył w niebo...
Wszystkie namiętności, wszystkie smutki i cierpienia uleciały już z niej bezpowrotnie.
I tylko królował wyraz, który pamiętałem tak dobrze, wyraz ze szkolnych jeszcze czasów.
Krzyk rozpaczy i żalu wydarł mi się z piersi, kiedym dostrzegł te drogie zwłoki, skoro jednak wzrok mój upadł na poważną głowę umarłego, kiedy wyczytałem na niej szczęście w śmierci, jakiegom nie spodziewał się ujrzeć za życia, — ból mimowoli złagodniał i przycichł. Uczułem, że mu tak lepiej.
Dwa bagnety francuskie tkwiły w jego piersiach.
I skonać musiał natychmiast, bez cierpień, może, bo z dziwnym uśmiechem na pobladłych wargach.
Przy pomocy majora uniosłem lekko głowę przyjaciela, nasłuchując ze drżeniem oddechu, gdy tuż przy mnie rozległ się głos dobrze znany...
Z pośród mnóstwa poległych gwardzistów wy-