Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przez jedno mgnienie oślepiały nas jeno kirysy, migały szable, chwiały się barwiste kity, potem ujrzeliśmy rozdęte i czerwone chrapy końskie, chwytające z trudnością powietrze, zaczerniły się kopyta...
Jeszcze kilka sekund, jak wiek długich.
A później zniżyła się linia naszych karabinów i kule zderzyły się z miedzią kirysów, z dźwiękiem podobnym jęczeniu gradu, obijającego się o szyby.
Dawałem raz po raz ognia i broń nabijałem bez wytchnienia, a skoro dym opadał, — zapuszczałem w dal szybkie spojrzenie. Nic jednak nie mogłem dojrzeć, prócz dziwnego, wązkiego kształtu, który poruszał się ciągle wśród dymu kurczowym jakimś i niezrozumiałym ruchem.
Potem zagrała trąbka i oznajmiła zaprzestanie ognia.
Mocniejszy, gwałtowny powiew wiatru odgarnął nagłe dymy przesłaniające widnokrąg i mogliśmy teraz objąć wzrokiem całą przestrzeń.
Sądząc z zażartości i wściekłości bitwy — myślałem, że z nacierającego pułku nie ocaliła się nawet połowa, tymczasem, — czy dlatego, że osłaniały ich pyszne kirysy, czy z powodu niedoświadczenia naszego i zbytniej gorączki, czy mierzyliśmy może trochę za wysoko, — strzały nie sprawiły oczekiwanego rezultatu.
Na ziemi leżało zaledwie ze trzydzieści koni, trzy z nich tuż koło siebie i nie dalej ode mnie, niż o dziesięć yard’ów; — jeden spoczywał na grzbiecie, — nogi w przedśmiertnych drgawkach,