Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— sami bezpieczni, bo niewidzialni prawie w gęstem zbożu.
Jak nieprzytomni rzuciliśmy się w zielonawe łany, kłując, mordując, bijąc, naoślep zadając straszne, śmiercionośne razy, aż minęliśmy zboże, potem sine pasy dymu... Nagle błysnęła purpura i złoto i ujrzeliśmy przed sobą olbrzymi pierścień wojsk francuskich, — całą armię nieprzyjacielską, — od której dzieliły nas tylko łąki i szara wstęga wązkiej, polnej drogi.
Wydaliśmy donośny okrzyk, krew zagrała goręcej, w oczach zamajaczyły bagnety, atak i zwycięstwo, — i każdy rwał się naprzód, bo nadchodziła chwila, w której traci się już świadomość i poczucie samoobrony własnej, chwila, która staje się rodzajem haszyszu dla żołnierza, a napięcie jej — stanowi o losach wybuchającej w tym momencie bitwy.
Ale książę czuwał ciągle, choć zdaleka, a teraz przebiegł na spienionym koniu i rzucił krótki rozkaz naszemu dowódcy.
Zaraz też na front wysunęło się konno kilku oficerów, zamigotały szable, — rozkazano się zatrzymać.
Zewsząd ozwały się przenikliwe głosy trąbki.
Po szeregach poszły przekleństwa i komendy spoconych sierżantów, — nie szczędzących nam szturchańców i nawet ukłuć halabardą — potem jęliśmy się zwolna cofać.
I w mgnieniu oka, w czasie, z pewnością krótszym, niż zajmuje mi teraz napisanie owych kilkunastu wierszy, — brygada nasza złamała się na