Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

knąć, przepyszna żyta sięgały ramienia średniego wzrostu mężczyzny.
Trudno sobie wyobrazić krajobraz spokojniejszy, cichszy i bardziej spokojny.
Gdziekolwiek wybiegło się wzrokiem, — wszędzie napotkałeś łagodnie falujące wzgórza, pokryte złotem, kornie chylącem się zbożem, tu i owdzie zieleniały ciemne gromady topoli, z których znów strzelały dzwonnice wioskowych kościołków. Wszędzie dobrobyt, spokój, wszędzie uroczyste, wieczorne milczenie, rzekłbyś„ ziemia gotuje się do snu świętego. Nie, nieprawda. Bo oto spojrzyj ku wschodowi. Czernieje tam, niby ślad śmignięcia batem, długa, nieskończona pręga, poruszająca się na podobieństwo splotów jakiegoś potwornego węża, — długi sznur sylwetek krasnych jak maki, niebieskich, to znów zielonych, jak morze, wreszcie czarnych jak najczarniejszy węgiel, zbliżających się bez przerwy, ciągle, przez równinę, zasypujących gościńce i drogi. Aż jeden koniec owego potwornego cielska znalazł się tak niedaleko, iż mogliby usłyszeć nasze krzyki, jak rozróżnialiśmy doskonale żołnierzy, składających broń w kozły, na lewo od nas, na przyległym wzgórzu, — a drugi ginął w lasach i niepodobna było dojrzeć końca.
Potem, na innych drogach, ukazały się szeregi dwójkami posprzęganych koni, które z wysiłkiem ciągnęły złowrogo błyszczące armaty, — tuż przy nich snuły się ciemne postaci żołnierzy,