Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ona niegodna ciebie — wyrzekłem wreszcie, spuszczając wzrok ku ziemi, gdyż nie mogłem znieść już tego dzikiego spojrzenia.
Palce jego wpily się w moje ramię.
— Coś ty uczynił? — ozwał się chrapliwie. — Co to za okrutne żarty? Gdzie jest Edie?
— Odjechała z Francuzem, który mieszkał u nas — rzuciłem jednym tchem, z rozpaczą.
Od rana myślałem, jak mu to powiedzieć, w jakie słowa przyoblec tę straszną wiadomość, żeby choć trochę złagodzić cios nieunikniony, — zawsze jednak byłem w tych rzeczach niezręczny i teraz więc nie umiałem wywiązać się lepiej.
Jęk głuchy, mimowolny, wybiegł z jego warg zbielałych, zwiesił głowę na piersi, potem znów spojrzał na mnie.
Nie zapomnę tego wzroku! Oczy jego były na mnie, a przecież czułem, że mię nie widzi, — takie obłędne, bólem oszalałe oczy.
Minęło kilka minut, potem zacisnął palce kurczowym, mechanicznym ruchem, potem mu na skronie wystąpiły sine żyły...
Nagle zaczerpnął tchu, uczynił ruch, jakby przełykał coś z trudnością, i jął mówić dziwnym, chrapliwym, przyduszonym głosem:
— Kiedy... to... zaszło?...
— Dziś przed samym świtem — objaśniłem cicho.
— Czy... był ślub?
— Tak.