Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wymawiałem nienawistne, pod nazwiskiem cudzoziemca, umieszczone słowa.
Wiedziałem wprawdzie i domyśliłem się dawno, że ten, któremu u nas przyrzekłem schronienie, musiał być jednym z owych nieustraszonych o których tyle słyszeliśmy wszyscy i którzy krwią własną torowali sobie drogę do wszystkich stolic Europy, z wyjątkiem jednej tylko, — naszej. Londyn ostał się przed ich zaborczem objęciem. Ale nie odgadłbym nigdy, przenigdy, iż człowiek, przebywający pod naszym dachem jest adyutantem owego tytanicznego cesarza, — pułkownikiem jego Gwardyi.
— Więc nie nazywa się de Lapp, tylko de Lissac — rzekłem twardo. — A pułkownik, czy inny dygnitarz, niech się cieszy, że będzie daleko, zanim Jim przyjedzie z Edymburga... Stało się — szepnąłem zdławionym głosem, rzuciwszy mimowolne spojrzenie w okno i dostrzegłszy znajomą, barczystą sylwetkę, — ot i oczekiwany. Już otworzył furtkę.
Zerwałem się gorączkowo i wybiegłem na spotkanie.
W duszy zmagały się tysiące uczuć i dałbym wiele, żeby módz cofnąć tę chwilę, módz zawrócić go do Edymburga.
Jim szedł zdyszany, wielkimi krokami i zdala już potrząsał zwitkiem papieru, który trzymał w ręku.
Przez mózg mi przemknęło, że to zapewne list od Edie i że wie zatem wszystko.