Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zatrzymałem się prawie bezwiednie, zdziwiony niepomiernie tem odkryciem, co bowiem mogła mieć do czynienia istota ludzka o tej właśnie porze, — przecież to był luty, więc ani gniazd, ani ptaków.
Stanowczo było to coś niezwykłego i natychmiast postanowiłem wyświetlić podejrzaną sprawę.
Odłożyłem więc na bok zmęczenie i śpiesznym krokiem skierowałem się ku opuszczonej wieży.
Trawa zarastała obficie całą potrzebną do przebycia przestrzeń, to też zbliżałem się prawie bez szmeru i wkrótce dosięgłem dużego wyłomu, który niegdyś stanowił główne wejście.
Rzuciłem ukradkowe spojrzenie do środka.
Wewnątrz, tuż przy murze majaczyła smukła sylwetka de Lapp’a, pilnie coś śledzącego ciągle tym samym otworem.
Zwrócony był do mnie profilem.
Nie ulegało wątpliwości, że dotąd nie widział mię wcale, gdyż patrzył bez przerwy w kierunku West Inch’u.
Postąpiłem krok naprzód, pod stopami memi zatrzeszczały obficie rozesłane po dziedzińcu gruzy... Nieznajomy drgnął nagle, odwrócił się błyskawicznym ruchem i utopił we mnie wzrok palący.
Nie należał jednak do tych, których coś nieprzewidzianego mogłoby niespodzianie zaskoczyć, lub zmieszać. Wyraz dumnych rysów nie zmienił się ani na jotę, owa twarz zagadkowa równie dobrze mogła wyrażać w tej chwili, że czekał mię