Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/097

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wódkę. Szukaliśmy, kiedy pan omdlał, bo na razie nic innego nie było pod ręką — tłumaczyłem zakłopotany.
— Niewielkie to sumy — szepnął nieznajomy z nagłym zamyśleniem w oczach. — Jakby tu powiedzieć?... Trochę oszczędności... Nic prawie, myślę jednak, że wystarczy, zanim coś sobie znajd ędo roboty. Zdaje mi się, że to spokojne strony i może mógłbym tu osiąść. Trudno żądać cichszych okolic, zdrowszego klimatu, a choćby piękniejszego położenia. Daleko od miasta... Angielski gendarme nawet nie miałby tutaj co robić. — dokończył półgłosem i jakby do siebie.
— Za pozwoleniem. Nie wiemy jeszcze kto pan jesteś, skąd przybywasz i czem byłeś? — odezwał się Horscroft nieufnie.
Spojrzałem na Jim’a ze szczerem zdumieniem, skądże znowu coś podobnego przyszło mu do głowy?
Przybyły zmierzył go od stóp do czubka włosów zimnym, ukośnym wzrokiem, z miną znawcy.
— Na honor — byłbyś przepysznym grenadyerem! Pour une compagnie de flanc! — rzekł z uśmiechem, ciszej. — Co zaś do pytań, które pan zadajesz, mógłby srodze się o nie pogniewać, — gdyby chodziło o kogokolwiek innego, — pan przecież ma niezaprzeczone prawo do wyjaśnień, ze względu na poprzednie, szlachetne obejście się ze mną. Nazywam się Bonawentura de Lapp. Jestem żołnierzem i z zamiłowania podróżnikiem, czcigodni panowie, i przybywam