Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/064

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

całe życie. Zawsze to zresztą mówisz! — wybuchnąłem rozżalony. — Nie dbasz o mnie nawet tyle, co o te gołębie w gnieździe. Utrzymujesz, że jestem niczem. A więc dobrze, — postaram się, żebyś zmieniła tę — zbyt łaskawą — opinię!
Wszystko, co tłumiłem w sobie od chwili jej przyjazdu, wszystkie żale i całą gorycz młodego serca, sypałem jej teraz pod nogi, słowa potokiem cisnęły się na moje rozpalone usta.
A jej twarz opływała coraz purpurowszą barwą, miękkie, pieszczotliwe, trochę szydercze spojrzenie śmiało utopiła w moich, bólem nabrzmiałych, źrenicach.
— Ach, więc nie dbam o ciebie? — szepnęła przeciągle — więc to dlatego pragnąłeś odjechać?... A czybyś został, gdybym... gdybym zrobiła się lepsza?...
Pochyliła się trochę ku mnie, w ciemnych oczach zapłonęły jakieś tajemnicze blaski.
Jedno jeszcze mgnienie i — stało się.
Otoczyłem ją mocno ramieniem.
I grad pocałunków spadł na jej policzki, oczy, usta...
Przycisnąłem drogą dziewczynę do serca i mówiłem cicho, że była wszystkiem dla mnie, że nie mógłbym już żyć bez niej, że kocham ją więcej / niż spokój i sławę.
Nie odpowiadała nic, ale nie odwracała twarzy i nie broniła się wcale. Dopiero po długiej chwili odsunęła mię lekko, lecz stanowczo.
— Nieznośny zuchwalec — ozwała się, krzy-