Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do tego czasu zostanie już sromotnie pokonany, gdyby jednak...
— Ale matka — przerwałem zmartwiony. — Pewno nie zechce mię puścić?
— Nie będziemy się pytali! — oznajmił staruszek szorstko.
Kiwnął mi głową i oddalił się, kulejąc mocno.
Ja zaś zaszyłem się w krzaki i ukrywszy twarz w rękach, jąłem rozmyślać o tem, co mi powiedział major, o słowach, które ukazywały mi nowe, jeszcze inne światy. Sylwetka Elliott’a tymczasem malała i majaczyła daleko, prawie na zakręcie drogi, niby duża, brunatna plama, wiatr rozwiewał mu z wściekłością poły płaszcza i uderzał o pled rzucony przez ramię, on zaś powoli, i z widocznym wysiłkiem piął się po stromem zboczu skalistego wzgórza.
I przez chwilę ten schorowany, stary, a przecież rwący się do czynu, człowiek, wydał mi się jakąś tytaniczną, olbrzymią postacią, a moje własne życie na folwarku lichem i nędznem i nic wartem.
Spokojniem poprostu czekał, aż zastąpię ojca, na tych samych siwych piaskach, na tem samem zboczu i przy tym samym, leniwie płynącym strumyku, i zawsze będę pasł owce, zawsze wzrok, mój zatrzymywać się będzie na tym pochylonym trochę zapadniętym domu ojców i praojców.
Albo na ciemnobłękitnych fałdach wiecznie szumiącego morza.
Ot, życie dla młodego, zdrowego mężczyzny!