Strona:Artur Conan Doyle-Groźny cień.djvu/026

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na każdym kroku napotyka się nieprzewidziane i coraz zawilsze do pokonania trudności, i podobno mądrze czyni ów, który w myśli kreśli przedtem całkowity plan i szkielet owej pracy.
Za to pamięć mam doskonałą i umysł chwała Bogu, jeszcze nie zaćmiony, i staram się odtąd opowiadanie moje uczynić tak zwięzłem, jak tylko niem być może.
Owa przygoda z włamywaczem, stała się otóż niejako zawiązkiem grzyjaźni pomiędzy mną i Jim’em, synem doktora Horscroft’a.
Nie znaczyło to wcale nic bylejakiego, bo Jim był chlubą szkoły i przywódcą wszystkich prawie od chwili wejścia do kollegium, gdyż w niespełna godzinę, pobił się z Barton’em i przerzucił go przez wielką klasową tablicę, Barton’a, największego zawadyakę i najsilniejszego z nas aż dotąd.
Przytem rósł i rozrastał się w oczach. Wtedy już był nad wiek wysoki, muskularny, barczysty, tęgi.
Ręce długie, prędkie ruchy i prędsze jeszcze czyny, przydawały mu oczywiście w naszych oczach nadzwyczajnego uroku, kiedy zaś oparł o mur szerokie swoje plecy i pięści zagłębił w przepaściste kieszenie dolnego ubrania, a spojrzał z dumą, śmiało — drżeli i bali się wszyscy.
Pamiętam także, że miał zwyczaj żuć bezustannie słomkę i przytem trzymał ją w zębach jakimś szczególniejszym ruchem, tym samym, którym później pykał nierozłączną już fajeczkę.