Strona:Antychryst.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jesienne, ale żwawa jeszcze i ruchliwa niewiasta — a za czem żałość, to i sama nie wiem. Dni takie ciemne zawsze, choć słońce niby świeci jak dawniej.
— Ostatnie dni czasu, dni żałości. Strach antychrystowy powiał po świecie, to i na sercu ciężko — tłómaczył Korneli, chuderlawy staruszek ze zwykłą twarzą chłopską, ospowaty, jakby przyślepy, chociaż w istocie rzeczy posiadał wzrok bystry. Odziany był w kaptur raskolniczy, przypominający kaptur mniszy, i w opończę czarną zrudziałą, a przepasany pasem skórzanym z rzemiennym również różańcem. Za każdym jego poruszeniem słychać było cichy brzęk łańcucha z krzyżów żelaznych, który nosił na ciele.
— I mnie się tak widzi Ojcze Korneli — ciągnęła dalej stara — nie może być, tylko ostatni to już wiek dożywamy. Nie wiele nam jeszcze życia, mówią; przyjdzie koniec w pierwszej ćwierci ósmego tysiąca.
— Nie — odpowiedział starzec z przekonaniem — i tego nie doczekamy.
— Boże miłościwy! — ciężko ktoś westchnął.
— Bóg wie wszystko, a my wiemy tylko, że Bóg się zmiłuje.
Wszyscy zamilkli. Chmury zakryły świt poranny. Niebo i Newa pociemniały. Światła błyskawic stawały się jaskrawsze i w odblaskach ich błyszczała cienka igła twierdzy petropawłowskiej, odbijając się w Newie. Kamienne bastyony czer-