Strona:Antychryst.djvu/428

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sznym spogląda wzrokiem... Wiem, wiem napewno: car posłał go tu, żeby mię zabił!
Na twarzy carewicza malowało się takie przerażenie, że namiestnik pomyślał: »a kto ich tam wie, tych barbarzyńców, może w rzeczy samej?...« — i przypomniał sobie słowa cesarza z poufnej instrukcyi:
»Spotkanie winno być tak urządzone, żeby żaden z Moskwicinów (ludzie szaleni i do wszystkiego zdolni!) nie mógł się targnąć na carewicza i podnieść nań rękę, chociaż się tego nie spodziewam«.
— Niech Wasza Cesarska Wysokość uspokoić się raczy: życiem i czcią odpowiadam za to, że nikt nie ośmieli się tu Waszej Cesarskiej Wysokości wyrządzić jakąkolwiek szkodę.
Namiestnik szepnął na ucho Weinhartowi, by wydał polecenie wzmocnienia straży.
Równocześnie zaś zbliżał się do carewicza cichymi, pełnymi uszanowania krokami, z pochyloną w pokłonie głową, Piotr Andrejewicz Tołstoj.
Towarzysz jego, kapitan gwardyi, pokojowiec carski, olbrzymiego wzrostu, o dobrodusznej i ładnej twarzy, ni to »durnego Iwaśki«, ni to rzymskiego legionisty, Aleksander Iwanowicz Rumiancew, na znak dany mu przez namiestnika, zatrzymał się przy drzwiach.
— Panie najmiłościwszy, carewiczu! List od ojca — rzekł Tołstoj i pokłonił się jeszcze niżej,