Strona:Antychryst.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Maskarada odbywała się na placu Troickim koło domu kawiarnianego, »austeryi« pod odkrytem niebem. Ponieważ miejsce to jest nizkie i błotniste, z niewysychającem nigdy błotem, więc część placu założona została balami, na których umieszczono deski; utworzył się w ten sposób pomost, a na nim cisnęły się maski.
Na szczęście pogoda znów się zmieniła. Podniosła się na rzeką mgła gęsta, biała, jak mleko i cały plac wypełniła. Goście, szczególnie damy w lekkich strojach zaziębiały się od wilgoci, kaszlały i kichały; zamiast lekarstwa poili je wódką, Grenadyery, jak zwyczajnie, roznosili ją w kubłach. W białym obłoku mgły, oświeconej zielonawem światłem zorzy — w czerwcu zorza tu trwa przez całą noc — wszystkie te maski: arlekiny, pajace, pastuszki, nimfy, chińczyki, araby, niedźwiedzie, żórawie, smoki, wydały się śmiesznemi i strasznemi widmami.
Niedaleko od estrady, na której tańczyliśmy, widniały czarne pale z ostrzami żelaznemi, na których sterczały martwe, prawie zgniłe już głowy straconych. Wśród żywicznego zapachu choiny wiosennej i pączków brzozowych, napełniającego teraz całe miasto, udawał mi się czuć okropny trupi odór tych głów. I znów zdało mi się, jak nieraz tutaj — że wszystko to sen tylko.