Strona:Antoni Piotrowski - Józef Chełmoński. Wspomnienie.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rysować. Reszta nie istniała. Gdy był chleb i butelka »zwyczajnego piwa«, to była uczta. Chełmoński miał kapelusz sukienny, przypominający kapelusze góralskie, o małych kresach. Na ulicy wołano na niego: »O, idzie druciarz, Harki drutowat!«
Nie obchodziło nas absolutnie nic, prócz rysunku. Ani jedzenie, ani teatr, ani polityka, ani kobiety, ani nawet, co prawda, czysta bielizna. W tym pokoju nauczyliśmy się rysować. Z tego pokoju chodziliśmy do Warszawskiej Szkoły rysunkowej przed południem, na rysunki do Tow. Zach. Sztuk Pięknych w jesieni i zimie wieczorem, a na wiosnę wczas rano o 7-mej — do Gersona trzy razy tygodniowo na ulicę Bracką — także na rysunki. W każdą niedzielę za miasto na studya w stronę Grochowa lub za Jerozolimskie rogatki, w stronę Czerniakowa, Mokotowa lub Królikarni
Oprócz tego w wieczory wolne rysowaliśmy co bądź, lichtarz, samowar, jeden drugiego, ręce lewe własne. Jednem słowem nie istniało dla nas nic innego prócz rysunku.
Jeden Piechowski buntował się czasem i czytał coś — na naszą uwagę, że traci czas na głupstwa, odpowiadał: »Czy myślicie, że sztuka dla mnie jest bożyszczem?«. Myśleliśmy bezwiednie to wszyscy, a bunty Piechowskiego były krótkie. Wracał w słodkie jarzmo »bożyszcza«. Pewnego wieczoru przyszedł do nas po prośbie dziaduś, p. Korzeniewski. Miał piękną twarz, okoloną białymi włosami i brodę.
Jakoś tak, niewiadomo dlaczego — został u nas na noc. Spał na kupie papierów, które leżały na pace od jakiegoś lustra, które nie wiadomo skąd się u nas wzięło i gdzie się potem podziało. Był dla nas modelem cierpliwym i bezpłatnym, bo żywił się sam — żebraniną, a że był politykiem zapamiętałym, pożyczał gdzieś »Kuryera warszawskiego«, którego czasem czytaliśmy.
Odczuwał p. Korzeniewski wielką nienawiść do niewiast i uważał je za stworzenia nieczyste.
Śpiewał pieśni małoruskie, bo podobno kiedyś był teorbanistą u jakiegoś ukraińskiego magnata, a potem był kucharzem.
Chełmoński grał na flecie, a Piechowski na skrzypcach. Obydwaj grali »swoje melodye«. Chełmoński jakieś księżackie bajeczne oberki i stare walce Lannera, których się nauczył w domu, może od babki, p. Łoskowskiej, u której mieszkał w Łowiczu, podczas pobytu w szkołach.
Babka Łoskowska miała z »Józiem« kłopot, bo był zbytnik i nieraz rozżalona staruszka mówiła do swej starej służącej: »Maciejowa, Maciejowa, dajcie pierzynkę, pójdę leżeć, a ten Józio to jest wyrodek domu Łoskowskich!« Był to rzeczywiście »wyrodek«, ale w znaczeniu, którego śp. babka Łoskowska nie podejrzywała wtedy. Babka Łoskowska w późnym wieku złamała nogę, która jakoś nie bardzo dobrze się zrosła, tak, że staruszka używała do chodzenia kul. Józef nam opowiadał jak to było, gdy babka Łoskowska poszła do nieba!
Przychodzi do nieba p. Łoskowska i kuleje, bo jej do trumny kul nie włożono, więc zaraz św. Piotr powiada: »Cóż to pani dobrodzika tak kuśtyka?« — »A no bo nie mam kul«. — »Ha, no to trzeba zrobić. Święty Józef patron twego wnuka, to tam zaraz pani dobrodziejce kule wyrychtuje, bo przecie trochę stolarz!«