Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

gadów, i na wyniosłą, dumną postać zaklinacza, podobną do tyki, wbitej w grzbiet wierzchowca.
— Przepięknie śpiewałeś na moją cześć, Abd, — mruczał, zabawnie zezując oczami, Soff. — Szczególnie udało ci się o tym potężnym pogromcy wężów! Bardzo to imponujące!
— Mówiłem to z głębi serca, — odparł, uśmiechając się Ras, — bo właśnie przypomniałem sobie, jakeś zmykał, gdy schwytałem naja w górach. Pamiętasz?
— Ach ty, młody byku... — zaczął, cicho śmiejąc się zaklinacz.
— Co powiedziałeś? — zapytał Ras i mocno uszczypnął towarzysza w suchą, jak wyprażona przy ogniu szczapa, łydkę.
— Nic! Nic! To tylko przez żart — zawołał Soff, pocierając nogę. — No, ale wjeżdżamy już do miasta.
Na prawo od drogi, Ras ujrzał wysoki różowy mur, ze wspaniałemi koronami palm, rosnących za nim. Był to ogród sułtański — piękny Aguedal, duma Marrakeszu i źródło dochodów wielkiego kaida i baszy Glaui. On to dzierżawił te obszary, porosłe palmami daktylowemi, drzewami oliwnemi, granatowemi, pomarańczowemi i cytrynowemi z rozrzuconemi w ich cieniu plantacjami wina, henny, tytoniu i kwadratami pól, zasianych pszenicą i jęczmieniem.
Przez otwartą bramę weszli do starej dzielnicy Medina, długo błąkali się w labiryncie powarjowanych, pokrzyżowanych uliczek, zaułków, załamań murów i ciemnych przejść.
— Stój! — zawołał naraz Soff. — Jesteśmy w domu!
— W domu? — pomyślał góral i smutek ścisnął mu serce. — Nie mam już domu! Cały świat