Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To nie moja rzecz! Ja muszę ją odstawić do wielkiego kaida — taki rozkaz!
Po obiedzie przed bramą kasby stał już orszak jeźdźców, gotowy do drogi. Pośrodku oddziału spahisów na dzielnym, białym koniu, na tym samym, na którym Ras wyruszył na ostatnią nieudaną wyprawę, siedziała Aziza. Szeroki burnus nie mógł ukryć jej silnej, wiotkiej postaci. Drobne nogi w żółtych „babuszach“ twardo wparła w szerokie marokańskie strzemiona i lekko opierała się o wysoki tylny łęk czerwonego, haftowanego srebrem siodła, Twarz miała zasłoniętą haikiem, pod którym miała jeszcze przepaskę na ustach. Robiła to podług obyczaju, aby złe dżinny, czyhające na podróżnych przy skrzyżowaniu dróg, w dzikich ustronnych miejscach lub przy zapomnianych mogiłach na pustkowiu, nie wdarły się jej do ust, a przez nie do serca i mózgu, powodując ciężkie choroby lub obłęd.
Razem z Aziza mieli stanąć przed obliczem groźnego kaida kadi, jego syn Brahim i trzech zbyt gorących buntowników, wskazanych przez starego czausza. Wszyscy byli zgnębieni i pełni najgorszych przeczuć, tylko Czar Aziza pozostawała niewzruszona, zatopiona w swoich myślach.
Oddział posuwał się ostro naprzód i wkrótce po zachodzie słońca, jeźdźcy ujrzeli potężne mury i warowne baszty olbrzymiej kasby, gdzie miał swoją siedzibę wspaniały kaid Glaui.
Przybyłych mieszkańców wioski góralskiej umieszczono w wielkiej izbie i nakarmiono. Byłoby to dobrą oznaką, gdyby nie uzbrojony spahis, tkwiący w drzwiach. Wszyscy rozumieli, że są pod aresztem.
Spędzili noc w trwodze i ciężkiem oczekiwaniu groźnego jutra, gdyż mieli stanąć przed oczami władcy. Istotnie po modlitwie porannej jeńcom