Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Dobre pieniądze będziesz zarabiał, przyjacielu Abd! — wołał, radośnie zacierając ręce. — Gadasz nie gorzej od błaznów, śmieszących gapiów na Dżema el Fna.[1] To się opłaca! Ja tego nie umiem, wolę nabierać widzów na strach i ponure miny, przerażając tłum.
— Poco nałowiliśmy tyle nieszkodliwych czarnych wężów? — zapytał Ras.
— Na sprzedaż! — odpowiedział Soff. — Kupują je chętnie Francuzi, gdyż te węże wyłapują myszy w domach, ale najdrożej za nie płacą zaklinacze wężów, o ile należą do sekty Ajsaua.
— Ach! — przerwał mu góral, — to ci dziwacy, co żebrzą po drogach i zjadają pająki, szarańcze, żaby i inne nieczyste twory?
— Takł tak! — odparł zaklinacz. — Otóż oni, o ile trudnią się naszym zawodem, po domniemanem ugryzieniu przez węża zamiast modlitwy i zaklęć używają innego sposobu „zniszczenia jadu“. Biorą te niewinne żmije, przegryzają im szyje, obdzierają ze skóry i zjadają ich mięso, paląc resztę na węglach, jako ofiarę demonom, zamieszkującym w trujących żmijach. Ajsaua drogo, bo po pięć franków płacą za każdego nieszkodliwego węża.
Gdy Ras posiadał już wszystkie tajemnice zaklinania węży, Soff przystąpił do najtrudniejszej i najbardziej przykrej części zawodu. Musiał zrobić swego towarzysza odpornym na jadowite ugryzienie, na wypadek, gdyby był zaatakowany przez wiperę lub naja, czy to podczas schwytania dzikiego gadu, czy podczas przedstawienia na placu, na oczach gawiedzi ulicznej.

Zaklinacz zrobił na ramieniu Rasa małe nacięcie i, utoczywszy z kłów węża trochę jadowitej

  1. Główny plac w Marrakeszu.