Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/173

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zasłoniła twarz rękoma, ciężko oddychając i płonąc cała ze wstydu i pożądania zarazem.
— Chodź, chodź! — zawołała, wpadając Arabka. — Już przyjechał!...
Aziza, nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni, a czując, że jedyny jej ratunek przed samą sobą, przed wspomnieniami, przed palącym wstydem jest w mężu, wypadła z pokoju, przebiegła za służącą korytarz i znalazła się nagle w dużej, rzęsiście oświetlonej sali, pełnej mężczyzn. Oszołomiona, zatrzymała się w świetle lamp i ich odbicia w zwierciadlanych ścianach, nie mogąc się poruszyć, jak tygrysica, wypuszczona z ciemnej klatki na zalaną światłem elektrycznych słońc arenę cyrku.
Niby grzmot w górach wstrząsnął nią krzyk, klaskanie w dłonie i ogłuszający gwizd mężczyzn, zebranych na sali i patrzących na nią, prawie nagą.
Krzyknęła i rzuciła się do ucieczki. Wbiegła do swego pokoju i blada, z bijącem, niby młotem, sercem padła na posłanie.
— Hańba! Hańba! — szeptała drżącemi wargami.
Próżno senora Rita i Arabka namawiały ją co powrotu na salę. Ani słowa nie odezwała się do nich, leżąc wciśniętą głową w poduszkę, skulona i drżąca.
— No, dobrze! — rzekła Arabka. — Przyprowadzimy ci męża tu, do ciebie... Może tak będzie lepiej... na początek!
Aziza zerwała się i usiadła na łóżku.
— Dajcie mi mój burnus i haik! — szepnęia. — Nie mogę spotkać Rasa bez ubrania.
— Dobrze... dobrze! — kiwnęła głową Arabka i, śmiejąc się, wyszła razem z właścicielką „Alkazaru“.