Strona:Antoni Ferdynand Ossendowski - Orlica.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dwa tygodnie. Opowiedział mi, że Aziza wyjechała, porzuciwszy dom... i pole... i ogród nasz... i drzewa oliwne...
Ras zaczął głośno łkać, drapać sobie twarz i wyrywać włosy.
— Dokąd i poco wyjechała? — pytał marabut, — co ci mówił o tem meskin?
— O-o! mówił mi ten człowiek, że stary kaid sprzedał Aziza handlarzowi niewolników — Arabowi Saffar el Snussi...
— Jak mógł sprzedać kadi wolną kobietę? — pytał marabut.
— Podobno sama poszła do Saffara na niewolnicę!.. — wybuchnął Ras. — Zdradliwa żmija, niewierna suka, jaszczurka jadowita!
Góral zaczął biegać po pokoju, gryząc sobie ręce i bijąc się pięściami w głowę.
— Mówiłeś przecież, że — rzekł, stojąc przed nim marabut, — mówiłeś, że jest dumna, śmiała i silna, jak orlica? Nie może być, żeby uczyniła to bez przyczyny, dla zdrady, dla siebie samej... Nie wierzę! Coś się musiało stać, co zmusiło ją do tego.
Ras schwycił Szorfa za rękę i przycisnął do niej usta.
— Jestem pies, jestem podły szakal!... — wołał, łkając. — Skrzywdziłem Czar Aziza, radość i słońce mego życia! Dałeś mi opamiętanie, sidi, rzuciłeś promyk nadziei... Lecz cóż to pomoże teraz? Przecież Arab Saffar odsprzeda ją przedsiębiorcom, którzy handlują po miastach miłością kobiet-niewolnic... Zginie Aziza... Gdzie ją znajdę teraz... i czy mam jej szukać teraz, gdy się stała ladacznicą, należącą do każdego, któremu się podoba i który zapłaci za nią, za jej pieszczoty, za jej miłość, za miłość mojej Czar Aziza, której ślady stóp gotów byłbym całować, dla której chciałem jeszcze godzi-